Gwiezdny niszczyciel „Chimera”

To jest wpis z bloga. Aby przeczytać oryginalny wpis kliknij tutaj »


Gwiezdny niszczyciel. Prosty, znany każdemu kształt: trójkąt z pudłem na wierzchu, z charakterystycznym, arogancko wystawionym na ostrzał mostkiem. Dla mnie ten statek kosmiczny jest najcudowniejszym fikcyjnym okrętem jaki kiedykolwiek powstał w dowolnym uniwersum. Surowy, elegancki, niezbyt wyrafinowany. Coś jednak w jego proporcjach urzeka i sprawia że mógłbym gapić się na niego godzinami.

Zbudowanie własnego było moim marzeniem z dzieciństwa, ale takim marzeniem jak zostanie astronautą, posiadaniem ferrari – wiecie, takie kompletnie niemożliwe rzeczy. Taki stan rzeczy trwał, i trwał, i trwał… aż znalazłem taki cytat prosto z uniwersum SW:

I maintain that the effectiveness of the Star Destroyer stems from not only its massive firepower, but from its size. When citizens look at a Star Destroyer and then compare it to the craft which might be mustered to attack it, they have a tendency to dismiss such a notion as suicidal rather than approach the problem tactically. – Grand Moff Wilhuff Tarkin

Co można mniej więcej przetłumaczyć jako
„Uważam że efektywność Gwiezdnego Niszczyciela wynika nie tylko z jego ogromnej siły ognia, ale też z jego ogromu. Gdy mieszkańcy [atakowanego świata] patrzą na niszczyciela i porównują go z okrętami które miały by go zaatakować, odrzucają takie pomysły jako samobójcze, zamiast podejść do problemu od strony taktycznej”.

Właśnie.

Wielki, ogromny, niemożliwy. Samobójczy z pewnością, dla portfela.

…jak bardzo niemożliwy?

Zacząłem się zastanawiać nad tym w listopadzie. Zgromadziłem materiały, wyliczyłem proporcje (naturalnie, błędnie), zrobiłem „szkic” w LDD i opracowałem prototypy co bardziej istotnych detali. Co do budżetu – miałem trochę nadmiarowych funduszy z legowej pracy na zlecenie, wypożyczania modeli na wystawy komercyjne i kilku innych pomniejszych źródeł; wyznaczyłem sobie kwotę jaką gotowy jestem w przeciągu pół roku wydać i kompletnie nieświadomy co mnie czeka, zacząłem po prostu budować.

Szczegółowy proces powstawania zostanie opisany w osobnym wątku, muszę tą historyjkę poukładać – dzisiaj chciałbym skupić się na samym modelu.

Przede wszystkim, jest duży. Bardzo duży, a ja się uparłem że ma nie być osadzony na żadnej stalowej ramie czy innym nie-klockowym wzmocnieniu, ma być regularnym klockowym MOCem bez żadnych oszustw. Wielu z Was buduje makiety, ja zresztą też. To teraz wyobraźcie sobie, że chcecie makietę podnieść za jeden punkt na środku. I ona się składa tylko z klocków. I po podniesieniu, ma się nie wyginać i krawędzie dalej są proste, i nic nie odpada.

Nie żeby mi się udało, bo nie mam dość siły żeby go podnieść; może i mam macki, ale co z tego skoro tu jest potrzebny trzyręki Pudzian? Ostatecznie model podnosi się w dwie osoby – jedna staje z tyłu i podnosi go za spód, a druga wsadza rękę przez otwór serwisowy z przodu i trzyma bezpośrednio za ramę. Pewnym sukcesem jest to że faktycznie da się go tak przenosić i nic złego się nie dzieje, minusem natomiast – to, że nie wiem jak długo będzie stać prosto. Spodziewam się że za czas jakiś zacznie opadać nos, albo rogi, albo co…

Budżet, eh. Założyłem 5.000 zł. Astronomiczna kwota jak na zabawkę z klocków, nie? Ale przecież miałem trochę funduszy na start, kwota miała być rozłożona na 6 miesięcy, a potem zrobię sobie wolne od „dużego” budowania na pozostałe 6. A jak wyszło w praktyce? Budżet został przekroczony już w marcu, i choć jeszcze nie zrobiłem ostatecznego podliczenia, spodziewam się że przekroczenie jest o ponad 100%… teraz jak coś będę budował to chyba z kurzu który został w szufladkach, bo to jedyne co mi pozostało.

Nie tylko fundusze topniały w zastraszającym tempie, topniał też czas. Jakoś w styczniu rozważałem czy nie będę miał go gotowego już na Pyrkon (koniec marca), a tymczasem pod koniec marca miałem mniej więcej 1/2 długości całego okrętu, a więc jakieś 1/7 masy całego. Innymi słowy po połowie czasu przewidzianego na budowę – bo na 1 czerwca po prostu MUSIAŁ być gotowy – miałem gotowe zawrotne 15% całości. Zacząłem więc przyspieszać tempo. Coraz mniej wieczornych wyjść, coraz dłuższe nocki, coraz więcej bluzg na robotę w którą się wpakowałem, a której miejscami miałem już autentycznie dość. Mimo to parłem do przodu, a ostatecznym zwieńczeniem był ostatni tydzień przed wystawą kiedy to mój dzień składał się z pracy w firmie i pracy w domu, przetykany drzemkami tu i ówdzie. Prace nad modelem w wersji zaprezentowanej w Swarzewie zakończyły się o trzeciej w nocy… a o jedenastej uroczyste otwarcie.
To się nazywa, skończyć na styk!

Co prawda nie skończyłem oświetlenia i niektóre detale są bardzo, ale to bardzo prowizoryczne: „bańka” reaktora jest kilkoma klockami poskładanymi w pięć minut (te pięć minut przed trzecią w nocy :D), mostek jest za nisko a kulki sensorów na nim za małe. Za to ostatnie dziękuję pewnemu sklepowi na BL który mi anulował zamówienie z klockami do tego, gr.
Pozytywnie za to dziękuję wszystkim którzy mi pod koniec pomagali przy składaniu wieżyczek, wyszukiwaniu kafli z rozwalonej po całej podłodze sterty klocków i tym podobnym. Bez tego autentycznie bym nie zdążył!

Mimo tego i wszystkich innych drobnych przeciwności losu które mnie spotkały… oto jest.


Zdjęcia są jakie są, profesjonalnie będą zrobione dopiero jak niszczyciel wróci do Łodzi, teraz mam tylko takie stworzone w warunkach wystawowych. Tutaj też dziękuję wszystkim którzy użyczyli mi swoich zdjęć lub aparatu, na początek Maciejowi 🙂
Sukcesywnie będzie pojawiać się więcej zdjęć.